![]() |
||
JUNAKAMI NA ZIMOWYWszyscy w klubie "Apanonar" podziwiali Prezesa, gdy w ubiegłym roku samopas wybrał się na Elefantentrefen. Ale czy wyjazd nowoczesnym sprzętem był aż takim wyczynem? A może by tak starymi, polskimi Junakami? Miało być ich pięciu: Prezes, "Sprytny", Darek, Sławek - na Junakach i Olgierd na AWO, a w odwodzie, samochodem - siostra Sławka i ja. Każdy przygotowywał się po swojemu. Prezes już miesiąc wcześniej dotarł swojego Junaka - jedynego oryginalnego w tej grupie. Zaopatrzył się także w profesjonalne, goretexowe ubranie. "Sprytny" walczył z czasem w klubowych pomieszczeniach na Politechnice. Darek też - na dwa tygodnie przed wyjazdem wymieniał tłok w swoim. Sławek z daleka, telefonicznie nas zapewniał, że jest gotów. Olgierd w ostatniej chwili zaczął wcielać w życie swoje pomysły racjonalizatorskie. Tak naprawdę nikt nie wierzył, że pojedzie. On sam chyba też nie. Ja tym czasem biegałam po sklepach za zimowymi śpiworami, załatwiałam kamerę, aparat i zamówienia na reportaże. Plan był taki: Wyjazd we wtorek po spotkaniu klubowym, nocleg u Prezesa pod Wrocławiem i w środę rano - na trasę. W piątek telefon od Sławka: nie będzie auta, ale ktoś inny miał pojechać Busem. We wtorek okazało się, że nie tylko nie będzie żadnego samochodu, ale nawet samego Sławka. Mnie praca zatrzymała dłużej i nie zdążyłam na spotkanie. Nie zraziłam się tym szczególnie, będąc przekonana, że bez trudu znajdę "usamochodowionego" człowieka, gotowego jechać na zlot po zafundowaniu mu paliwa. Tym bardziej, że wielu się deklarowało... Niestety, nawet rozpaczliwy apel na forum internetowej grupy dyskusyjnej "pl.rec.motocykle" nie pomógł. Za późno. Resztę relacji opisałam więc z zeznań mojego męża -Darka. A było tak... Dzień pierwszy - środa. Wyjazd o 9:00 rano. Droga z Czernicy Wrocławskiej przez kilkanaście kilometrów była biała, oblodzona. Nie dało się jechać szybciej niż 20 km/godz. Wjazd na główną trasę zwiększył przelotową - droga mokra, ale czarna. Jeszcze na terenie Polski "Sprytny" wpadł w poślizg i wylądował na lewym poboczu - tuż przed radiowozem. Policjanci byli w takim szoku, że tylko zapytali, czy mu się nic nie stało. Pierwszy przystanek zrobili po 130 km, przed przejściem granicznym Kudowa-Słone. Zabezpieczenia przed mrozem zdały egzamin, tylko w stopy było trochę zimno. Bezproblemowo przekroczyli granicę polsko-czeską, minęli Pragę (kolejne 120 km) i potoczyli się na Strakonice. Tam Prezesowi skończył się łańcuch, a że pękł w dwóch miejscach i był w obudowie, mieli w plecy dwie godziny. Po kilku kilometrach Darkowi urwała się rura wydechowa. Drobiazg - została szybko podwieszona. Ale zrobiło się późno. Przed nimi jeszcze 280 km, trzeba grzać! "Sprytnemu", który solidarnie poczekał na kolegę, nie wyszło to na dobre. Sprzęgło w jego Junaku zaczęło się ślizgać i silnik nie dawał się przekopać. Czarna seria awarii zaczęła być denerwująca. Potrzebne klucze miał Prezes, który na nich nie poczekał i wyrwał do przodu. Jakoś zdjęli dekiel - sprzęgło było w porządku. Problem tkwił w zablokowanym silniku. Na twarzy "Sprytnego" malowała się rozpacz, wyglądało to na zatarcie. A może coś zablokowało rozrząd? Darek ściągnął prezesa, który dwa kilometry dalej popijał herbatę w barze. Ten też niewiele pomógł. Zrobiło się późno. Przeholowali maszynę na parking, rozbili namiot, łyknęli gorącej herbaty i zabrali się do roboty na poważnie. Zdjęcie głowicy i cylindra przyniosły ulgę - to nie wał. Więc co? Mózgi się lasują... Zdjęli pokrywę rozrządu, zdemontowali napęd prądnicy... I co się okazało? Zawiódł patent "Sprytnego" - zatarło się małe łożysko wałka pośredniego napędu prądnicy. Takie gówno! Odetchnęli i poszli spać. Dzień drugi - czwartek. Dopiero rano było widać co przeszli: Junak stał w kałuży śnieżno-olejowego błota, wymieszanego z narzędziami... Wciąż jeszcze nie działał, trzeba było wymienić łożysko, potrzebny też był silikon. Darek pojechał szukać jakiegoś warsztatu i trafił do serwisu Skody. Czesi okazali się przesympatyczni - nie dość, że znaleźli takie łożysko i dali je za darmo, to jeszcze dołożyli silikon. Po tych 18 godzinach "na rozprostowanie kości", wypiciu gorącej herbaty, ruszyli w dalszą drogę. Było dobrze po południu. Następna granica i Czesi nie wydawali się już tacy sympatyczni. Kilka kilometrów wcześniej zrobiło się potwornie zimno. Szczękając zębami podawali dokumenty w okienku. Zaczęło się ślamazarne przeglądanie papierów, sprawdzanie ich pod światło, oglądanie pod lupą... analiza pieczątek... To samo po niemieckiej stronie. A tymczasem samochody odprawiano machnięciem ręki. Po 40 minutach kazano im wjechać do garażu. Rewizja. Ten cały cyrk miał jednak i dobrą stronę - trochę odtajali. Półtorej godziny stracili na granicy. Do Solla mieli jeszcze kawał drogi i dobrnęli tam dopiero o pierwszej w nocy. Zameldowali się pod numerami 1497-9 (dzień przed początkiem zlotu - ładna masówka!). Niewielka grupka Polaków była już na miejscu: serdeczne powitanie, rozbijanie namiotów, pogawędki przy ognisku i już drugie spanie na śniegu. Dzień trzeci - piątek. Poranek był straszny. W śpiworze było względnie ciepło, ale ścianki namiotu oszronione. Trudno było ubrać coś -wszystko było lodowate. Ale jak już się wyszło na zewnątrz, zjadło coś, zobaczyło to wszystko... Zlotowicze radzili sobie ze śniegiem i zimnem na różne sposoby. Na noc były igła, szałasy, ogrodowe daszki, parasole i słoma. Było też owijanie się przy ognisku w rozgrzane ciuchy i wskakiwanie do namiotów... Motocykle i konstrukcje motocyklo-podobne (albo wcale nie podobne) zadziwiały nawet naszych absolwentów politechniki. Była na przykład MZ-ka z tylnym kołem zamienionym na napęd gąsienicowy. W jakimś innym "bajku" do opony dostawiono małe kółko z kilkoma krótkimi łańcuszkami, które obracając się wpadały pod bieżnik, zapobiegając (prawdopodobnie) poślizgowi... Albo coś z czterema (przed rokiem z trzema) nie współbieżnymi i niewspółosiowymi kołami napędzanymi systemem przekładni... Różnego rodzaju płozy po bokach motocykla... Nie były one jednak w stanie zastąpić klasycznego rozwiązania - sidecary były nie do pokonania. Sensacją był przyjazd Włochów, którzy pokonali 1000 km, wpadli tu na jeden nocleg i pojechali z powrotem. A jechali na ... skuterach! Nasi też chcieli okazać się twardzielami. Prezes wystąpił w siatkowym wdzianku swojej żony, "Sprytny" w rogatej czapce i w slipach, a Darek w słoniku z przodu i nitkach z tyłu. Ale trzeba przyznać, że ta gonitwa na nagusa nieźle ich rozgrzała. Wycieczka do niedalekiego sklepiku po piwo stała się okazją do obserwacji niekończącego się korowodu nadjeżdżających. Kilku jeszcze Polaków zameldowało się z numerami rzędu 3500. A potem była impreza. Wspólny grill, polska flaga i zaparkowane w zaspie Junaki (zwłaszcza one!) ściągały sporo "oglądaczy". Przy piwie, trzaskającym ogniu i trzaskającym mrozie (dochodziło -17°C) doskonale zawiera się znajomości. A najlepiej rozmawiać na migi. Bo cieplej! Dzień czwarty - sobota. Śniadanko, ostatnie rozmowy, podziwianie pięknej panoramy zlotowiska z kolorowymi grzybkami namiotów i powolne pakowanie się. Biorąc pod uwagę przygody na trasie w tamtą stronę, postanowili wracać już w sobotę. A tu okazało się, że po pięknej pogodzie i suchej drodze zostały tylko wspomnienia. Prószył drobny, ale ciągły śnieg, systematycznie zasypując drogę i tworząc na niej warstewkę lodu. Jechali powoli, póki droga była płaska, w dół - byleby koło się nie uślizgnęło, pod górę zaś ...wcale. Nie było szans - tylne koło zamiast pchać w górę, szło w bok. Tego trening w oblodzonym, ale płaskim Wrocławiu nie przewidział! Prezes, mając oba koła wąskie o głębokim bieżniku, pomknął do przodu. Darek i "Sprytny" (na szerokich kapciach) ustanowili chyba rekord świata: 20 metrów drogi w pół godziny! W tym; uślizgi na "jedynce" i "dwójce", z obciążeniem i bez, pomoc nogami i prowadzenie maszyny, idąc obok. Sprzęta można było odpalić na biegu - koło się obracało a motor stał w miejscu. Po kilkunastu kilometrach nie mieli siły do dalszych "tańców na lodzie". Poszli do mieszkających obok Niemców, którzy zgodzili się przechować motocykle. Potem okazało się, że Prezes też zostawił swojego Junaka pół kilometra dalej. Szczęściem, znaleźli się Polacy, wracający Vito do kraju, którzy zgodzili się zabrać naszych rozbitków (serdeczne pozdrowienia dla Kuby i ...). Na tej samej, niemiecko-czeskiej granicy już inni ale równie upierdliwi celnicy czepiali się całej załogi samochodu, do tego stopnia że od pasażerów żądali dowodów osobistych (!?) i praw jazdy (!). Gdy jednak nasi postanowili zadzwonić do polskiego konsulatu - odpuścili. Czemu nas tam tak nie lubią? Nazajutrz "wylądowali" w Katowicach i pociągiem wrócili do Wrocławia, wzbudzając sensację swoimi strojami. Tydzień później pojechali ciężarówką po motocykle - 26 lutego stanęły na zorganizowanej przez klub wystawie. Beata Bugajska Klub "Apanonar" - Wrocław.
| ||