Gdy stało się jasne, że planowana od roku przez Apanonar wyprawa do Świętego Mikołaja nie wypali, bo sponsorzy, bo sprzęty, bo..., dalekie wyprawy ograniczyliśmy do naszego, pięknego przecież kraju. Dyskusje dotyczące trasy trwały ponad miesiąc - aż padło długo oczekiwane hasło - w drogę !
Przygód dzień 1, sobota, Wrocław
Czwarta rano, budzik rozpaczliwie terkocze w sąsiednim pokoju (Przezornie zabezpieczony przed wyłączeniem). Nie pomaga poduszka na głowic. Rzut oka za okno. (Chmury. Ale nie ma rady, o piątej zbiórka na stacji Aral (pod groźbą - pół godziny czekamy i ruszamy!). Szybka kawa, jakieś kanapki i z bagażami na plecach do malucha Darka. Jakoś dziwnie nie możemy tego upchnąć na tylnym siedzeniu samochodu.
Garaż, zamiana pojazdów. Nasz zmodyfikowany Junak barwy jajecznicy, z jękiem przysiadł pod sakwami, plecakiem, workiem konserw, namiotem, śpiworem itd. Oczekując na resztę próbowaliśmy jakoś przewalczyć opór ekspandorów. Był Wiciu na Kaśce, "Sprytny" z Kaśką na Junaku, dojechał Robert - prezes z Tomkiem na oryginalnym Junaku, "Bobry" na Night Hawku, "Macek" z bagażami w koszu i my na Junaku. Do ostatniej chwili nie wiadomo kto pojedzie, kto dojedzie, a plan działania zakładał wyjazd do czeskiego Mostu na zawody motocykli weteranów. W drodze powrotnej nocleg, czeskie piwo i jazda do Zgorzelca, gdzie czeka reszta klubu.
Życie jest pełne niespodzianek. Zawody weteranów odbywają się w innym terminie, o czym zawiadomił nas OIgierd, przyjeżdżając na stację tuż przed naszym odjazdem. Szybka decyzja no to jedziemy do Pragi.
Chmury nadal złowieszczo wisiały nad głową, a w Karkonoszach wręcz leżały
na drodze. Lekko tylko zawilgoceni dojeżdżamy do przejścia w Harrahowie. Około sześćdziesięciu kilometrów od Pragi złapała nas ulewa. Nie pomogły kombinezony. Trzeba się było zatrzymać pod jakimś wiaduktem. Praga przywitała nas lekkim rozpogodzeniem. Popołudniową paradę już sześciu dromaderów widziało (jak się okazało po powrocie) wielu znajomych. Na zwiedzanie tego pięknego miasta nie było wiele czasu, bo trzeba było znaleźć coś do spania. Spacer Mostem Karola, i do maszyn. Niezbyt prostym okazało się znalezienie jakiegoś taniego spania w tym obleganym przez turystów miejscu. Ostatecznie, po długim błądzeniu wyjechaliśmy poza miejskie mury i założyliśmy dzikie obozowisko na łące.
Dzień 2, niedziela, Praga
Pobudka. Pakowanie. Wyjazd do centrum miasta. Wiciu został z motorami przy przystani rzecznej, a my w trasę (pieszą). Na szczęście, albo na nieszczęście Prezes zdobył mapę Pragi i musieliśmy zwiedzić chyba wszystkie zabytki, jakie w niej zaznaczono. Ogromne wrażenie (co zrozumiałe) zrobiło na nas Muzeum Techniki z niezłym zbiorem motocykli. Naprawdę warto zobaczyć. Przy akompaniamencie jęków z powodu gorąca i poocieranych nóg dotarliśmy do miejsca, gdzie parkowaliśmy swoje zabytki. Wiciu stwierdził, że w samą porę, albowiem skończyły mu się tematy do przemyśleń. Pożegnanie z miastem i grupką, która na czele z Prezesem musiała wracać do Wrocławia. A my, pozostałe trzy motory (Kaśka i dwa customowate Junaki) do Zgorzelca. Już kawałek za Pragą zaczęły się deszcze, które towarzyszyły nam do punktu docelowego. Tam motory do garażu, a my na wyścigi do gorącej wanny.
Dzień 3, poniedziałek, Zgorzelec
Nuda. Aśka gości nas jak może, ale polska, czeska i niemiecka prognoza pogody (w telegazecie) ciągle mówi o deszczach. Przy krótkich przejaśnieniach niektórzy ryzykowali wypady do Gorlitz, do kopalni odkrywkowej w Zgorzelcu. Niektórzy walczyli z puzzlową "Bitwą pod Gruwaldem", jeszcze inni oglądali video.
Coś w końcu trzeba zrobić, zwłaszcza że się wypogodziło. Ruszamy w stronę Stargardu Szczecińskiego. Skład wzmocniony: Kaczor z Aśką na Kawasaki, Tomek z Gosią na Intruderze, Krzvsiek z Karoliną trają z malucha, dwa Junaki i Kaśka. Zaczęło się, co się zacząć musiało - japończvki kontra weteranv. Wiciu postanowił nie przemęczać swojej Kasi i, ku zgrozie reszty, ustalił swoją średnią na sześćdziesiąt pięć na godzinę. Po próbach perswazji i straszenia zagubieniem, zrezygnowani docieramy (z ową prędkością) na nocleg nad Jezioro Gołębiewskie.
Dzień 4, wtorek, bliżej morza
Droga na Stargard i wizyta u Grześka. Nocleg. Pokoik na piętrze, śpiwory na podłodze i droga ewakuacyjna po drabinie (żeby nie przeszkadzać domownikom). Telewizor i jakieś bajki o powodzi... Nikt jeszcze nie dawał wiary.
Dzień 5, środa, Wlewo
Dziewczyny postanowiły, że najwyższy czas, żeby wreszcie znaleźć się nad samym morzem (tym bardziej, że żar lał się z nieba). Rozczarowanie, gdy chłopcy rozbili obozowisko kilkanaście kilometrów od plaży (jakieś pole nad rzeką, koło wioski Wlewo). Od natychmiastowej jazdy nad morze wymigać się jednak nie mogli. Wiciu, jako jedyny na tej wyprawie bez etatowej kobiety, mógł spokojnie oddać się łowieniu ryb. Na miejscu.
Dzień 6, czwartek, Wlewo
Opalamy się. Niektórzy mieli okazję pojeździć konno. Poza tym plaża. Inni usiłowali coś złowić na kolację, ale i tak wylądowali na plaży. Zachód słońca nad morzem i ryby kupione w porcie, żeby jednak było coś na ognisko. Wracając, zauważyliśmy w porę sznurki rozciągnięte w poprzek drogi. Skóra cierpnie...
Dzień 7, piątek, Wlewo
Spiskowa teoria dziejów została obalona. Przy pomocy rozciągniętych sznurków przepędzano krowy z jednego pastwiska na drugie. Widzieliśmy to także jadąc dalej, w stronę Gdańska. Koło Kołobrzegu Kaczorowi wysiadły prądy, potem dopadł nas lekki deszcz, kości dziwnie bolały a przypalone plecy piekły pod skórą. O zmierzchu znaleźliśmy wygodną i gościnną łąkę z pasącymi się krowami.
Dzień 8, sobota, Żarnowiec
Nie udało się kupić mleka od człowieka, który rano przyszedł policzyć krówki. Okazało się, że te bydło mięsne (w większości byczki). Szybko się zwinęliśmy, na motory i wertepami w stylu trialowym wydostaliśmy się na trasę. Tym razem punktem docelowym stał się Żarnowiec. Chyba przyzwyczailiśmy się do bólu dolnej partii pleców, albo mięśnie nam się wyrobiły, bo jechało się nam coraz wygodniej.
Jezioro zrobiło na nas pozytywne wrażenie. Zwłaszcza na dziewczynach, które wreszcie miały okazję umyć włosy. W nocy jezioro zrobiło nam jeszcze jedną niespodziankę, nagle zmieniając poziom wody i regularnie falując. Na rozwiązanie zagadki należało poczekać do rana. Poszliśmy spać do namiotów (jak zwykle z wyjątkiem Wicia, który nie uznaje dachu nad głową, tym razem spał na nagrzanych słońcem betonowych płytach).
Dzień 9, niedziela, Żarnowiec
Zabij go!!! Dramatyczny krzyk Karoliny przerwał nasze leniwe pakowanie. Karolina i Krzysiek wypadli z namiotów z twarzami o barwie białej, następnie zielonkawej, czerwonej i na koniec w cętki. Z ręki Krzyśka wartkim strumykiem spływała krew, z rany wyglądała kość. Okazało się, że Krzysiek usiłował pięścią zabić skorka, a robal łaził koło kanapek obok noża ostrzem skierowanym do góry. Akcja ratunkowa przeprowadzona przez Kaczora, z wykorzystaniem deseczki do krojenia i bandaża. Wizyta w ambulatorium omal nie przyprawiła pielęgniarki o zawał, gdy z biwakowymi nożami u pasków, w skórach, zarośnięci, poprosili o szybkie szycie po cięciu nożem. Tylko cudem udało się powstrzymać Karolinę przed zatopieniem w jeziorowej toni wszystkich ostrych narzędzi, niemniej jedyny dobry do krojenia chleba kozik poszedł na dno. Problemem była taka przebudowa trai, aby można ją było prowadzić lewą ręką.
Ostrożnie, ze względu na traję, ruszyliśmy w stronę Gdańska. Jadąc wzdłuż Wybrzeża i mijając znane kurorty dojechaliśmy do Helu. Tu, na krańcu Polski, nasza dostarczająca nam rozrywek para zaręczyła się (małpiszony powiedzieli nam o tym dopiero wieczorem). Pojechaliśmy do Łeby by wspomóc przesuwanie się ruchomych piasków. Omijając Trójmiasto dojechaliśmy do Sobieszewa, gdzie w ogródku u kuzynów Kaczora rozbiliśmy namioty. Tego wieczoru mięliśmy jeszcze okazję popływać nietypowym mostem zwodzonym (jedynym w PoIsce).
Dzleń 10, ponledzlałek Sobleszewo
Wojna z komarami i szlifowanie cylindra w Junaku Darka. Po południu mogliśmy jechać. Zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem w okolicach Sztumu, zahaczając wcześniej o Malbork. Po drodze próby dowiedzenia się czegoś (przez telefon) na temat losów rodzin przeżywających dramat powodzi. Już uwierzyliśmy, że to prawda.
Dzień 11, wtorek, w drodze
Karolina z Krzyśkiem pojechali zwiedzać Zamek w Malborku. My nie, bo 6 zł za ulgowy bilet wydało nam się lekką przesadą, a i tak wszyscy już tu kiedyś byli. Ruszamy na Grunwald. Tomek był w swoim żywiole, mógł łazić po polach i wyobrażać sobie bitwę. Ruszyliśmy dalej, ja z Darkiem do mojego rodzinnego gniazda w Mławie, aby zająć się wydmuchującą się uszczelką spod głowicy Junaka, reszta na nocleg nad jeziorem Dąbrówno.
Dzień 12, środa, Raczki
Po remoncie Junak jak nowy, idzie jak burza i do tego pali 3,5 litra! Gonimy całą paczkę, która pojechała w stronę Suwałk, do Raczek. Nad jeziorem cała ekipa czuła się już jak u siebie w domu. Z trudem zsiadamy (za nami trzysta kilometrów) i zabieramy się do rozstawiania namiotu. Ognisko ukoiło nasze zbolałe stawy, a do jedzenia tym razem były... ryby złowione pospołu przez gospodarza, Kaczora, Wicia i Tomka.
Dzień 13 i 14, czwartek i piątek, Raczki
Jezioro, sympatyczni mieszkańcy miasteczka, ryby, i do tego nowi znajomi z Suwalskiego Klubu Motocyklowego "Jaćwing". Zostaliśmy zaproszeni na motocyklową wyprawę po okolicach, do pałacu w Dowspudzie, z którego niestety zostało niewiele dawnej własności Ludwika Paca, oraz do Krzyża - dębowej relikwii z 1283 roku. Wieczorem znów ognisko.
Dzień 15, sobota, w drodze
Ruszamy. Następny postój ma być w Kijowcu, koło Białej Podlaskiej. Jedziemy, mijamy Terespol, staramy się wybierać z mapy żółte trasy. Niestety, tu nas jednak dopadły ciągłe deszcze. Do tego, w Białymstoku zaczął siadać Junak "Sprytnego". Trasa przed nami jeszcze długa a tu "sprytmobil" cienko przędzie. Nie podoba mu się woda, czy co? Sytuacji zaradził spryt Sprytnego i odpowiednio użyta tablica rejestracyjna znaleziona w rowie. Gdy dojechaliśmy wreszcie do rodziny Tomka, wszyscy mieli szczękościsk z zimna a woda chlupała wewnątrz przeciwdeszczowych kombinezonów. Przyjęto nas gościnnie a zamiast wcześniej oferowanej stodoły dostaliśmy pokój na piętrze. A na rozgrzewkę coś mocniejszego!
Dzień 16 - 18, niedziela - wtorek, Kijowiec
Po prostu odpoczywamy. Sami sobie gotujemy, zbieramy grzyby, niektórzy naprawiają, albo czyszczą sprzęty. Zszokowani, śledzą relacje telewizyjne z powodzi. Już wiedzą, że ich bliscy są bezpieczni. A za oknem siąpi, albo leje, czasami pada lub mży. Nikt nie ma odwagi znowu zmoknąć, więc dopiero we wtorek, przy jakimś przejaśnieniu padło hasło - w drogę. Planujemy (zahaczając o Tarbor w Lublinie) dojechać aż do Tarnawca koło Leżajska. Tam mieszka Wiciu, który woli uprzedzić rodziców o czekającym ich najeździe. Gdy przybywamy, czeka już nas gwiżdżący czajnik.
Dzień 19 - 23, wtorek - sobota, Tarnawiec
Nadzwyczajna gościnność rodziców Wicia, kuchnia jego mamy i on jako przewodnik sprawiły, że nie chciało nam się ruszać. Mając taką bazę można było robić takie wypadu, jak na przykład ten do wspaniałej Bazyliki w Leżajsku, z drugimi po oliwskich organami, czy do pałacu w Łańcucie. Kolejna decyzja: Bieszczady zalane, jedziemy dalej przez Góry Świętokrzvskie.
Zamość, zwiedzanie rynku, potem Sandomierz, spacer kanionem, Brama Igielna, Brama Widokowa i trasa na Opatów. Tu już poczułam się u siebie i mogłam stać się przewodnikiem. Nocleg, jak zwykle, udało się załatwić w zamku Krzvżtopór.
Dzień 24, niedziela, w drodze
Rano powrót do Opatowa, zwiedzanie podziemi (trzy piętra w dół) i jazda dalej. Święty Krzyż, należało wdrapywać się 2 km, żeby dojść do klasztoru na szczycie. Niewielu było chętnych (tym razem wszyscy chcieli pilnować motorów). Zapada decyzja o powrocie do Wrocławia. Nocleg gdziekolwiek, najlepiej bez rozbijania namiotów. Udało się go znaleźć na bydlęcym targowisku. Kolejny bliski kontakt z krowami. Za zgodą właściciela placu wprowadziliśmy maszyny i rozłożyliśmy śpiwory wprost na ziemi, pod jakąś wiatą. Maleńkie ognisko wygasło o północy. Zmęczenie.
Dzień 25, poniedziaiek, Przedbórz
Ruszamy do domu. Oczywiście, najpierw do prezesa, by zobaczyć, czy u niego wszystko w porządku (był mocno zagrożony powodzią). Po wejściu na podwórko od razu było widać, co dla prezesa jest najcenniejsze. Na balkonie stały... trzy motocykle.
Przejechaliśmy około czterech tysięcy kilometrów, trasę dyktował przypadek, z dnia na dzień decydowaliśmy, gdzie pojedziemy. Nie było planu, ustalania noclegów, płacenia za campingi, a przejechaliśmy kawał Polski i naprawdę świetnie się bawiliśmy. Przy ustalaniu trasy trzymaliśmy się głównej zasady omijaliśmy wszystkie ważniejsze drogi, poruszając się urokliwymi i mniej uczęszczanymi szlakami. Warto było!